Mały Książę uważa, że dorośli są dziwni. Wiele argumentów przemawia za tym twierdzeniem. Ja jednak myślę, że zależy to od tego, jacy ludzie nas otaczają. Niektórzy z nich są bardzo zapracowani. Mają wiele spraw do załatwienia, dlatego często nie znajdują czasu na rzeczy równie ważne. Rzadko widują się z rodziną i znajomymi. Jan-Rapowanie & Nocny Lyrics. "Ludzie, Zdarzenia". Otaczają mnie rzeczy, o których myślałem, że są tylko w TV. Moi ludzie ćpają, giną i chorują, ja gdzieś między nimi stoję dalej. Dziewczyny zdradzają typów, i na odwrót, i naprawdę. Nie zawsze wina leży gdzieś po środku. 7. „Włączeni ludzie wymyślają, jak pokonać konkurencję, wyłączeni ludzie tylko narzekają, że zostali pokonani przez konkurencję.” – Ben Simontan. Kiedy pracownicy są niezaangażowani, postrzegają wszystko jako przeszkodę, a nie wyzwanie, które może pomóc im się rozwijać. 8. „Zarządzasz rzeczami; przewodzisz ludziom”. Dystans intymny – jeden z dystansów personalnych. Rozciąga się w promieniu ok. 50 cm wokół ciała (obrazowo można powiedzieć, że jest to strefa na wyciągnięcie łokcia). W obszarze tym prawie zawsze dochodzi do kontaktu fizycznego z rozmówcą, dlatego jest on zarezerwowany dla bardzo bliskich osób (małżonek, partner, dziecko). Kultura współczesna. "Czym jest kultura" Kultura jest wyrazem człowieka. Jest potwierdzeniem człowieczeństwa. Człowiek ją tworzy i człowiek przez nią tworzy siebie. Tworzy siebie wewnętrznym wysiłkiem ducha: myśli, woli, serca. I równocześnie człowiek tworzy kulturę we wspólnocie z innymi. Kultura jest wyrazem międzyludzkiej Ref: Dziekuję Tobie Z całego serca, dziękuje Tobie Za nieprzespane noce i wszystkie cieżkie dni Za każdą z trudnych chwil Dziekuję Ci. Wszystko co mi dałaś Kazde Twoje slowo Zatrzymalem w sobie Myślę o Tobie, jestem dzieki Tobie To, co mi przekazalas Kazda rade, pamietam, najmniejszy gest KAzde Twe pojrzenie w moim sercu jest Gdy jestem tak daleko Gdy czasem ejst ciezko Jedna mysl o Tylko Jezus Chrystus jest jedynym pośrednikiem między Bogiem a ludźmi, a pośrednictwo Maryi jest podporządkowane Jemu we wszystkim. Nie ma krótszej drogi do Serca Jezusa, niż przez Serce Maryi. Ostatecznie chodzi o to, by dzięki Niej, nasze małe serca, stały się jak Jego Serce. Maryja zaprasza też Ciebie. Postawy różnią się nie tylko pod względem poznawczym, emocjonalnym czy behawioralnym, ale także pod względem siły. Wyróżniamy wtedy postawy silne i słabe, przy czym te pierwsze są bardziej odporne na zmiany. Duże znaczenie w definiowaniu siły postawy ma to, czy ludzie uważają je za ważne i w jakim stopniu. Znajdujesz się na stronie wyników wyszukiwania dla frazy Są na świecie ludzie bliscy i najbliżsi, co pod jednym dachem wspólnie snują plany piosenka. Na odsłonie znajdziesz teksty, tłumaczenia i teledyski do piosenek związanych ze słowami Są na świecie ludzie bliscy i najbliżsi, co pod jednym dachem wspólnie snują plany piosenka. Kardiomiopatia rozstrzeniowa powoduje zmniejszenie kurczliwości serca, co prowadzi najpierw do powstania lewokomorowej niewydolności tego mięśnia, a następnie do jego niewydolności obukomorowej. Rozstrzeń dotyka często także oba przedsionki. Przerost jest z reguły asymetryczny. Ptpe0. Katarzyna Kachel, Jacek Żukowski Andrus, czyli honorowy cwaniak i hultaj. „Makino” Aleksander Łodzia-Kobyliński, legenda krakowskiego Zwierzyńca, lokalny Casanova i twórca kultowego zespołu „Andrusy” świętuje potrójnie. 85-lecie urodzin, 65-lecie twórczości artystycznej i 45-lecie zespołu „Andrusy”. Dużo w życiu przeżył, ale jego pierwszą rolą, jedną z tych ważniejszych, była sprzedaż lodów Bambino i Pingwin w czekoladzie na stadionie Cracovii. Wtedy, kiedy krzyczeli z bratem na całe gardło: Tu się sprzedaje, tu się kupuje, odejdź gówniarzu, bo cię opluję. Jakie były jego kolejne role? Wróżka Gizela, dla przyjaciół Gizia, przed laty wywróżyła panu pięć żon, pieniądze i karierę za Wielka Wodą. Spełniło się?Wszystko się sprawdziło, co do joty. Ale żon doliczyliśmy się Oleńką, która była czwarta się rozwiodłem, a teraz wezmę z nią ślub po raz drugi. Będzie więc czwartą i piątą żoną, a więc powtarzam: sprawdziło się. Pieniądze?Nigdy mi na nic nie brakowało, bo też nie przykładałem do pieniędzy takiej wagi, jak inni, co robili kariery. Nie musiałem ich mieć. Zawsze w kieszeni było więcej niż potrzebowałem. Nie chciałem zbijać kasy, musiało starczyć na pół litra i kilo zwyczajnej. Na koncertach pan zarabiał?Gdzie tam, w telewizji dawali ledwo stówkę, a gdzie indziej to grało się zwykle na piękne oczy. Ale ja przecież pracowałem przez dwanaście lat w KFAPie (Krakowska Fabryka Aparatów Pomiarowych), technikum mechaniczne zrobiłem, wcześniej budowlane. Grawerem byłem, tokarzem, frezerem, wszystkim. I tak to leciało do momentu, kiedy nie ogłoszono konkursu na piosenkarzy. Mój przyjaciel, poeta, Jurek Harasymowicz, powiedział wówczas: Olek, idźże człowieku, tam się zgłoś, się nadajesz. Poszedłem, w komisji ludzie z telewizji, Estrady, nie wiedziałem co zaśpiewać, ale postawiłem na „Ludwinowskie Tango”. I tak zostałem pierwszy w zespole, nawet nazwę wymyśliłem. Jaka to nazwa była?W Starym Teatrze, gdzie występowałem z gitarą, krzyczałem: „Hej chopoki ze szmelcpoki, jak zagromy uzbieromy” - no bo grałem tam takiego łaziora. No to kiedy głowiono się nad nazwą rzuciłem: Szmelcpaka. Nie spodobało się, a potem w radiu słyszę, że powstał zespół, który się nazywa SzmelcPaka. No i grałem z nimi ze dwa lata, ale oni „grzali” tak, że szkoda mówić, nie nadążałem. Harasymowicz powiedział, że się z nimi skończę, bo już głos powoli traciłem. Wtedy założyłem swój zespół, pamiętam był 8 marca, wystąpiliśmy w telewizji na Dzień Kobiet, zaśpiewaliśmy „Lola, Lola daj się pocałować”. Miałem różne pomysły na nazwę: Andrusy, Gzymsiki, Ferajna, czy Kumple Makino. Zdecydował szef Kroniki Krakowskiej, za co jako ojciec chrzestny postawić musiał litr w Pani Twardowskiej. Skończyło się o czwartej rano. Tak powstał zespół „Andrusy”. Muzyków wybierał pan ponoć po gębie?I wielu mówiło, że oni nie grają, a tylko udają, co może i prawdą było. A ja zawsze odpowiadałem: Może i nie grają, ale za to gębę mają. Jak już weszliśmy na estradę i ludzie nas zobaczyli to już mieli uśmiech na twarzy, nie musieliśmy już nic śpiewać. Kabaret był i tyle. Dawałem im różne pseudonimy: Hrabia Monte Christo, Czita, Paganini, Toranaga, Klaudiusz, Antek Balaga z rodziny połamanych płotów, Bubuś Amoros i tak mieliśmy piękny zespół, z którym zrobiłem karierę. Skąd braliście teksty?Jerzy Harasymowicz pisał, Jerzy Michał Czarnecki, Leszek Walicki, Wincenty Chomicz, brałem także teksty, które do mnie przysyłano, czasami to były rymy typu: głowa, krowa, ale i tak tworzyłem do tego muzykę. Tak powstały trzy programy: A... chachary żyją, Spacerkiem, spacerkiem przez Kraków i Któż przywróci twoje piękno, Krakowie prastary, z którymi objeździłem połowę świata, zbierając pieniądze na odnowę Krakowa. W skarbonce czasami było tak pełno, że grzebienia nie włożył. Pisał pan też teksty?Namawiali mnie, mówili: Olek, ty masz żar do pisania, to i pisałem, na przykład „Tango za dychę”, czy „Walczyk z hejnałem”,bo słowa te płynęły stąd, z serca. Ale hymnu Cracovii nie napisałem, zrobił to za pół litra Jerzy Michał Czarnecki. Po czterech godzinach miał siedemnaście zwrotek. Dziś grają hymn Maleńczuka, nie boli pana serce?Naśpiewałem się za wszystkie czasy, przed meczem, w trakcie czy po, więc mi nie żal. Dziś młodym podoba się Maleńczuk, zwłaszcza tekst: "Nigdy nie zejdę na psy". I dobrze. Na mecze pan chodzi?Ze dwa lata temu byłem raz ostatni. Ale przegrywali dziady! Jak można wygrywająć 2:0 skończyć mecz na 3:2? No jak? Więc nie chodzę, by nie dostać zawału, jak Jurek Harasymowicz, z którym siedziałem na naszym starym stadionie pod zegarem. I kiedy przegraliśmy 4:2 do szpitala trafił. A ja rozrusznik mam, tu mi pika, patrzcie, więc nie będę się wychylał, choć teraz Cracovia to brylanty. Oglądam w telewizji, ale zawsze sobie gdzieś już szykuje lufę na podtrzymanie tętna serca. Służył pan w wojsku?Trzy lata i sześć dni w marynarce wojennej. Jednostka Gdynia na ORP Burza. To człowieka ustawia. Gość kiedyś mnie pyta: Panie Makino, co trzeba robić, by być takim jak pan, no kawał chłopa z pana taki, no to odpowiedziałem: trzeba być w marynarce wojennej, siedzieć w pudle i złapać trypra. On na to: to trzecie już mam. A ja na to, że na pierwsze i drugie za późno. Odsiedział pan te cztery lata?Nie. Przypomni pan za co ten wyrok?To był ułański wybryk, bo wjechałem na koniu do hotelu Cracovia. Dopiero co go kończyli budować, glina wszędzie była, zero podjazdu, no i koń myślał, że to stodoła. Wracałem od narzeczonej przez Błonia, jeszcze miałem niedopite pół litra w marynarce, szumiało mi w głowie, a koń nie reagował ani na hetta, ani wiśta czy prry. Mówię do niego, a on nic, ani me, ani be, ani kukuryku, popatrzył i wjechał do Cracovii, uderzyłem o futrynę, spadłem, koń na śliskich płytkach się rozłożył i już nie wstał. Kopyta mu się rozjeżdżały. Wykidajło wpadł, wezwał milicję, skuli mnie i tak trafiłem do aresztu. Na drugi dzień sędzia pyta się: oskarżony, ile koń ma kopyt, odpowiadam: cztery, no i usłyszałem: to cztery lata, że po roku na jedno kopyto. Wyprowadzić. Na szczęście skończyło się na 1, 5 roku, bo udowodniłem, że koń był szkolony w języku angielskim, a ja mówiłem po polsku, nie mógł więc zrozumieć. A skąd miał pan tego konia?Pasł się na Błoniach, właściciele piekli kiełbaski, nawet nie zauważyli. Więzienie pana ustawiło?Więzienie, bo na wszystko patrzę sercem, ale też życie mnie ustawiło. Kiedy się rodziłem, kolega ojca, ginekolog, który odbierał poród, powiedział do mojej mamy, która już miała dwie córki: królewic się rodzi. Mama zemdlała, bo to było 6 stycznia, w Trzech Króli, 32 minuty po północy. I faktycznie do końca życia byłem mamusi królewiczem. Mieszkaliśmy na Zalewskiego, w willi ojca, którą wpierw zabrali hitlerowcy, później bolszewicy, potem na Półwsiu Zwierzynieckim, tam gdzie pępek świata, Bar na Stawach. Spędziłem tam 70 lat. Tam został pan legendarnym cwaniakiem i to cwaniak, ale honorowy, wiadereczko wynosi na czwarte piętro do babci, węgiel zwali, drewno porąbie. Honor zawsze był dla mnie najważniejszy. Mój ojciec był kapitanem saperów, a saper myli się tylko raz. Wychowany byłem w rygorze, najważniejsze były honor i ojczyzna. Jak ojciec nie usiadł do stołu, to myśmy stali, usiadł, to myśmy siadali. Tak samo odchodziliśmy od stołu dopiero, kiedy on skończył. Z domu wyniosłem także szacunek dla kobiet, musiała być Francja elegancja, jak to się mówiło kiedyś. Ale bójki jakieś chyba były?No a jak, pewnie że były. Gdy gość nie postawił piwa za to, że nie kupił wróbla na dachu, albo furman wszedł z batem do baru, to oknem szybko wychodzili, razem z szybą. Bo to było tak, że nowi stawiali stałym bywalcom piwo, a w ekstremalnych przypadkach kupowali właśnie wróbla na dachu. Specjalistą od tego typu transakcji był Czesiek Czorny. Potrafił wypatrzyć gościa w krawacie, pokazać mu ptaka i powiedzieć: - Ten wróbel jest pana, może se pan go zabrać. Tu, w barze Na Stawach kosztuje dwa piwa. Kończył tak, że nie było co z nim dyskutować. Nowi nie mieli łatwo. Harasymowicz zresztą pierwszy raz też o mało oknem nie wyleciał. Zwierzyńca tutaj bywa kwiat/ To Kobyliński as przychodzi sam/ Z nieba zdejmuje gitarę swą/ Pięknej Alfredy dobywa ton - tak pisał właśnie Harasymowicz. Gdzie pan siadał w tym barze?Miałem miejsce pod ścianą, zaraz przy wejściu, dalej siedzieli stali bywalcy Czesiek Czorny, Rufino, Belmondo, wszyscy poumierali. A siedziało się tam, śpiewało, grało, paliło sporty czy klubowe, Szef, lwowiak, co go nazywaliśmy długopis, bo miał sztywny palec, cały czas narzekał: No to przecież nie mogę wam stale dawać piwo na kreskę, chyba że malujecie gościowi sufit na czarno i wmawiacie mu że będzie lazur, wtedy tak. Pan też tak malował?Ja tam nie siedziałem całymi dniami, ja dochodzący byłem. Pracowałem, więc miałem na picie. Ksywkę pan dostał do Harasymowicza?Opowiedziałem mu kiedyś swój życiorys, to potem napisał poemat pod tytułem „Makino”. Potem się go zapytałem: Jureczku, czy nie mógłbym sobie tego pseudo wziąć. Oczywiście, to o tobie. Dziś nie lubię gdy do mnie mówią Olek, czy inaczej, ale Makino, bo wtedy wiem, że ten kto mówi kojarzy kim jestem. Kiedy ten świat się skończył?On się nigdy nie skończył, ludzie się skończyli, pozmieniali. Przez długi czas dawaliśmy koncerty, pamiętacie coroczny Bal na Stawach? Zapraszaliśmy Annę Dymną, Jerzego Michała Czarneckiego, Piotra Skrzyneckiego i funkcjonowało, bo wszystko robiłem sam. Reżyseria, scenografia, choreografia, i tak dalej. Pewnego dnia powiedziałem, że koniec, nie będzie tak, że na mojej głowie jest absolutnie wszystko, nawet choreografia. I powoli upadło. Prawdziwych andrusów też już nie ma?Raczej nie, bo wszyscy chodzą dziś z napisem „adidas” i z tatuażami, na dodatek takimi sobie tatuażami. Ja mam tatuaż, z wojska. Było nas 154 żołnierzy i wszyscy mieli jednakowe. To jest symbol, a nie jakieś róże czy coś innego. Podobno jest moda na tatuaże, ale ja się wstydzę nawet z tym swoim chodzić na wierzchu. Zrobili mi, kiedy byłem pijany i spałem, nie miałem w tym udziału. Nie ulega pan modom?Nie, absolutnie, jestem tradycjonalistą. To co wyssałem z mlekiem matki, to we mnie zostało. Bardzo zwracam uwagę na honor, ambicję, słowo, brzydzę się kłamstwem. Patrząc wstecz na swoje życie, czegoś pan żałuję?Nie, bo choć ojciec chciał, żebym został inżynierem, to ja zawsze śpiewałem. Kiedy byłem mały, mamusia ubierała mnie w strój ułana i leciałem z tekstem „Ułani, ułani, siwe konie macie, pojadę ja z wami, jednego mi dacie”. A potem występowałem na akademiach. I choć skończyłem te dwa technika, to i tak konkursy i śpiewanie było mi w głowie. Zajmowałem dobre miejsca, a potem już poszło, SzmelcPaka, Andrusy. Wszyscy „grzali”, a ja musiałem kontrolować program, bo byłem prowadzącym, śpiewającym, liderem. Skład zespołu się zmieniał?Zmieniał, bo ludzie umierali. Wraz z solistką Ewunią Kozakowską-Głębocką, którą wziąłem do zespołu i kazałem jej śpiewać zamiast „E viva Espana” „Jak długo na Wawelu”, odeszło dziewięć osób. Tylko ludzie się zmieniali?Ludzie, bo stawali się coraz częściej nieufni i zazdrośni. Tak więc się wycofałem, i jakoś sobie żyję. Staram się używać mniej alkoholu, bo mam „nadpite” do przodu, rzuciłem palenie, bo jak powiedział mi pan profesor Sadowski albo palenie, albo rozrusznik serca. Dlaczego serce nie wytrzymało?Za dużo emocji miłości. Ale dzięki rozrusznikowi żyję do dzisiaj i całuję profesora za to po rękach. Tak już dziesięć lat. I mam nadzieję, ze dożyje dziewięćdziesiątki. To pana marzenie?A złe? Śmieję się, że to serce oddałem Krakowowi, każdej jednej dzielnicy, którą kocham, z Nową Hutą włącznie. Cieszę się, że dostanę medal Cracoviae Merenti, bo to dla mnie niemalże koniec świata. To jedyne marzenie?No, nie. Chciałbym, aby Cracovia została mistrzem Polski w piłce nożnej! Żył więc pan tak jak chciał?I niczego nie żałuje. Zaczepiali mnie na ulicy - jak tam panie Makino się żyje, jak zdrowie? Co pan śpiewa? Zanim doszedłem od Mostu Dębnickiego do Filharmonii miałem tak wypite, że musiałem wsiąść w tramwaj by wrócić do domu. I zawsze jest tak samo:„Chodź pan na chwilę, chciałem się z panem napić”, po czym leją mi jakiegoś „szczeniaczka”, potem „pięćdziesiątkę” na drugą nogę. Teraz też tak jest?Już mniej. Dawniej piło się czystą, a teraz dżin, whisky… Czuje się pan spełniony?Jestem zadowolony z życia. Gitar miałem ponad 60, patrzcie. Teraz są tutaj dwie 68. i 69. Ta najmłodsza ma na imię „Amour”, reszty nie ma bo zostawiałem kolejne kobietom. Gdy któraś zaprosiła mnie do siebie, rano mówiłem - idę na piwo. „To zostaw gitarę”. I już nie wracałem… Sam pan je sobie stroi?Tak, zawód mechanika precyzyjnego bardzo przydaje się przy gitarze. Zmieniam struny i wyciągam kołeczki obcążkami. Marzenie ojca więc się spełniło. Jestem trochę budowniczym, ale domu już nie wybuduję, bo nie zdążę. Drzewo pan posadził?Niejedno. To ciekawa historia. Znalazłem kiedyś dwie gałązki jodły koło Dobczyc w Brzączowicach włożyłem do ziemi i podlałem wodą. I wyobraźcie sobie, że dzisiaj to są grube drzewa. Nikt mi nie chce wierzyć, ale moja żona mówi: Oluś to ma rękę, włożył dwie gałązki i urosły dwa drzewa. Mają już ponad 30 lat. Myśli pan o śmierci?Nie myślę o tym, że umrę, tylko myślę o tym, by mnie pochowali tam, gdzie ja chcę. Z moją babcią. Na Rakowicach mam trzy groby, jeden dałem w spadku siostrze, drugi bratankowi, a w trzecim będę leżał z babcią, 50 metrów od kaplicy. Już sobie zrobiłem ładny nagrobek. Nie chce by pana prochy zostały rozrzucone, jak Harasymowicza?Nie, niech mnie zjedzą robaki. A co pan chce mieć napisane na nagrobku?Makino. Aleksander Łodzia-Kobyliński herbu „Łodzia”. Bo ja jestem szlachta, ale na początku „Makino”, by każdy wiedział kto tu leży. Noc się kiedyś skończy Wiec chodźmy zanim znajda nas To ostatni szept To będzie nasz ostatni raz Potem możesz być najbardziej niecierpliwa, ja Wezmę z twoich rąk To wszystko co mi dasz (to wszystko co mi dasz) To na naszej drodze rozstąpi się morze Będę wiedział ze pokonam ból, pokonam lęk Nim będziemy sami Łukiem ciał rozgrzanych Narysuje je i każdy mały dzień... Ref: Są ludzie, są serca , jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach Potem będę tak, tak bardzo niecierpliwy, aż zetrzesz z moich ust najmniejsze ślady dnia.... To na naszej drodze rozstąpi się morze Będę wiedział ze pokonam ból, pokonam lęk Nim będziemy sami Łukiem ciał rozgrzanych Narysuje je i każdy mały dzień... Ref: Są ludzie, są serca , jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach Są głosy, są słowa, których brak Są myśli i w tobie będę ja..... Są ludzie, są serca, jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach Są głosy, są słowa, których brak Są myśli i w tobie będę ja..... Są ludzie, są serca , jeden żar Są myśli namiętne w twoich dniach...... See also: JustSomeLyrics 31 ยังไงก็รัก-สมพล Lyrics Faithless Postcard Lyrics Paweł Gzyl „Przytul” – nawołuje tytułem swej nowej płyty Stanisława Celińska. Przy okazji premiery albumu aktorka i piosenkarka opowiada nam o tym, że warto kochać siebie i innych. Niedawno wystąpiła Pani w dwóch koncertach na festiwalu w Opolu. Czy lubi Pani śpiewać na deskach tego słynnego amfiteatru? Tak. To już któryś raz. U mnie od Opola wszystko się zaczęło. Dlatego mam do tego festiwalu sentyment. W tym roku były jednak jakieś techniczne problemy. Nie słyszałam się dobrze na scenie i przez to nie miałam przyjemności w śpiewaniu. Zadebiutowała Pani w Opolu w 1969 roku. To był inny festiwal niż teraz? Trudno mi oceniać. Ale kiedyś były wybitne nazwiska i wspaniałe piosenki. Ewa Demarczyk, Czesław Niemen, Marek Grechuta. Teraz nie ma artystów tego formatu. Czyli poziom artystyczny chyba się jednak obniżył. Jak to się stało, że wystąpiła Pani w 1969 roku w Opolu? Kiedy byłam na studiach w szkole teatralnej, założyłam z kolegą z uczelni Piotrem Lorenzem kabaret COŚ. Zrobiliśmy przedstawienie i wystawialiśmy je w „Dziekance”. To nie było dla mnie nic nowego, bo właściwie śpiewałam od zawsze. Już kiedy byłam na pierwszym roku, napisałam na „fuksówkę” śmieszne teksty do znanych przebojów, żeby je zaśpiewać. Z kolei na czwartym roku zrobiliśmy dyplom z francuskich szlagierów. Kilka utworów z tego programu zostało pokazanych w telewizji – w tym mój „Czas wiśni”. Zobaczył to na ekranie Edward Fiszer, który wówczas dyrygował Opolem. I zaprosił mnie, żebym zaśpiewała na festiwalu „Ptakom podobni”. Piosenka się spodobała i dostała Pani nawet propozycję nagrania płyty dla Polskich Nagrań. Dlaczego nie skorzystała Pani z tej okazji? Czasem człowiek ulega pewnym sugestiom i nie do końca trafia w to, co powinien robić. Kończyłam wtedy szkołę i grałam w jednym z „dyplomów” – w „Greku Zorbie”. Po spektaklu czekał na mnie profesor Aleksander Bardini. Został specjalnie, żeby powiedzieć mi jedno zdanie: „Stasiu, słyszałem, że jedziesz do Opola. Pamiętaj, że ten festiwal to takie odwrotne piwo – więcej piany niż napoju”. (śmiech) Tak mi to wbił do głowy, że moim największym marzeniem było grać w teatrze. Kiedy jechałam do Opola, wiedziałam już, że dostanę etat w Teatrze Współczesnym. Dlatego śpiewanie zostawiłam na drugim planie. Cieszyłam się, że trafię do teatru, który miał być moim drugim domem. Jak muzyka pojawiła się w Pani życiu? Urodziłam się w domu muzyków, więc ta muzyka była ze mną od zawsze. Mój tata był pianistą. W domu stał fortepian i tata pięknie na nim grał. Niestety umarł, kiedy miałam trzy lata. Mama była z kolei skrzypaczką, często ćwiczyła w domu. Przed okupacją miała jechać na studia do Paryża, ale wybuchła wojna i wszystko przekreśliła. Kiedy wróciła z obozu, skończyła studia w Polsce. Wszystko to sprawiło, że od dziecka śpiewałam i tańczyłam. To był mój żywioł. To dlaczego zdecydowała się Pani na aktorskie studia? Już jako siedmiolatka grałam w jasełkach dwie role – Anioła i Heroda. Obsadziła mnie w nich moja wychowawczyni – siostra Urszulanka. Potem, mając dwanaście lat, przeczytałam biografię Heleny Modrzejewskiej. I zachwyciłam się teatrem. Mama nie posłała mnie do szkoły muzycznej, bo bała się, że wybiorę sobie trudny zawód jak ona. No to wybrałam sobie łatwy i zostałam aktorką. (śmiech) Mimo to ciągnęło Panią do śpiewania. Bo mi się to podobało. W Teatrze Nowym robiłam ambitne spektakle łączone ze śpiewaniem – choćby „Księgę Hioba”. Tam jest piękny tekst w tłumaczeniu Czesława Miłosza, poprzetykany „Pieśniami” Jana Kochanowskiego. I to mi odpowiadało – bo była w tym piękna literatura. Ja jej chciałam i znajdowałam ją w teatrze. To była inna półka niż zwykła piosenka rozrywkowa, która w ogóle mnie wtedy nie interesowała. Ale zaczęła Pani występować na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. To było coś innego? Tam była niezwykła atmosfera. Ludzie wchodzili oknami, żeby nas posłuchać. Piosenka aktorska była dla mnie poważną odskocznią od teatru. Dlatego chętnie ją śpiewałam. Czasem nawet odmawiałam występów w filmie, by móc tam wystąpić. Kiedy Jerzy Skolimowski zaproponował mi rolę w „Ferdydurke”, odmówiłam, ponieważ łączyłoby się to z rezygnacją z recitalu, który wtedy planowałam zrobić. Wybrałam śpiewanie i zrobiłam recital „Zorba i inni” w Teatrze Nowym w Poznaniu, a premiera odbyła się podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Dostałam na festiwalu nawet nagrodę imienia profesora Aleksandra Bardiniego. Z tych wrocławskich występów chyba wszyscy najbardziej zapamiętaliśmy piosenkę z 1994 roku – „Uśmiechnij się! Jutro będzie lepiej!”. Początkowo to miał być normalny utwór. Ale pomyślałam, że zrobię z tego taką „pigułę” trwającą zaledwie minutę. Na jej potrzeby stworzyłam niezwykłą postać – skrzyżowanie Mussoliniego z jakąś Zofią Grzyb. (śmiech) I to się bardzo spodobało. Kiedyś wsiadam taka smutna do tramwaju, a jakaś pani mówi do mnie: „Uśmiechnij się!”. Równie znany był „Song sprzątaczki”. Ten wspaniały tekst Jonasza Kofty jest zawsze aktualny – bo zawsze trzeba posprzątać to, co ktoś nabrudzi. Przełomem w Pani śpiewaniu okazało się spotkanie z Maciejem Muraszko. Jak do tego doszło? Kiedyś nie do końca podobała mi się spokojna i delikatna muzyka. Lubiłam generalnie wrzeszczące baby. Ale koledzy w Teatrze Nowym słuchali dużo Cesarii Evory. Ja też po nią sięgnęłam i zaczęło mi się to podobać, bo działało na mnie kojąco. W 2009 roku przyszedł do mnie Maciej Muraszko z „Atramentową rumbą”. Ujęło mnie to, że tekst był mocny, a muzyka łagodna. Pojechaliśmy z tym do Opola i w głosowaniu publiczności zajęliśmy czwarte miejsce. To nie było złe, bo przecież pokazałam tam zupełnie inną Stasię. Ta muzyczna przemiana odpowiadała zmianom, jakie wtedy zaszły w Pani życiu? Bardzo. Podobno człowiek zmienia się co siedem lat. I tak było ze mną – od 2009 do 2015 roku. Porządkowałam wtedy swoje życie. Najpierw nagrałam płytę, którą wymyślił Teatr Nowy – „Nowa Warszawa”. To już było takie przejście pomału na inną stronę. Dlatego Maciej zaczął zbierać dla mnie materiał na cały album. Przy okazji przekazywał mi swoje uwagi, których ja zaczęłam słuchać. Tak narodziła się „Atramentowa”, która była już całkowicie inna: spokojna i przytulaśna. Bardzo się wszystkim spodobała, a kiedy zdobyła podwójną platynę, poczułam, że jestem na dobrej drodze. Musiałam jednak coś wybrać. Dlatego zrezygnowałam z filmu Agnieszki Holland i z teatru Warlikowskiego. Bo wiedziałam, że koncerty promujące „Atramentową” będą wymagały ode mnie energii i czasu. Mało tego: musiałam oszczędzać głos, który bardzo sobie zdzierałam w mocnych przedstawieniach. Uznałam jednak, że gra jest warta świeczki. I miałam rację. Na czym polega to dobre porozumienie między Panią a Maciejem Muraszko? Na tym, że ja mogę napisać ostry tekst, a on i tak napisze łagodną muzykę. Nasze piosenki nie są jeden do jednego. On proponuje piękną melodię, która niesamowicie niesie tekst. Dzięki temu przekaz staje się zrozumiały dla ludzi. A oni potrzebują takich piosenek i za te piosenki dziękują. Maciej ma takie fajne powiedzenie: „Chcę, żeby melodia płynęła tak spokojnie jak woda z kranu”. (śmiech) I taka jest jego muzyka. Co ciekawe, on potrafi napisać utwory w różnych gatunkach. I to jest też ważne, bo nasze płyty nie są jednostajne, ale kolorowe. Jak to się stało, że przy „Malinowej” postanowiła Pani już pisać własne teksty? Zawsze coś tam sobie skrobałam. Kiedyś pisałam felietony dla prasy. Nawet chciałam być pisarką. I grałam Marię Dąbrowską w „Nocach i dniach”. Dlatego czasem poprawiałam teksty innych autorów. W końcu Maciej mówi żartem: „To może coś sama napisz?”. Zrobiłam to więc i sprawiło mi to wielką przyjemność. Ja się tego w dalszym ciągu uczę. Szukam wyrazu dla swoich myśli. Do tego musi to ładnie współgrać z muzyką, żeby trafiało do ludzi. Tekst piosenki jest bowiem czymś zupełnie innym niż wiersz. Jego napisanie wymaga pewnych umiejętności, które pomału nabywam. Jeśli chodzi o aktorstwo, to powiem nieskromnie – umiem prawie wszystko. Jeśli chodzi o pisanie, ciągle się tego uczę. Woli Pani śpiewać własne teksty niż innych autorów? Wiem, że w tekstach, które sama piszę, jestem prawdziwa ja. Trochę naiwna i łatwowierna, ale mówiąca pewną prawdę. Poprzez swoje piosenki chcę ludziom pomóc. Bo tekst, w którym jest tylko narzekanie, łatwo jest napisać, zwłaszcza teraz. Tymczasem w większości z moich piosenek można znaleźć jakąś radę. Dlatego po koncertach przychodzą do mnie ludzie i płaczą, całują, czasami nawet w rękę. To miłe, ale krępujące. Dziękują mi za to, że niosę im pocieszenie. Z czego czerpie Pani inspirację do pisania tekstów? Czasem ktoś mi coś podpowie. Kiedyś po koncercie przyszła do mnie pani i pyta: „Czy może Pani napisać piosenkę dla wdów?”. „Spróbuję” – powiedziałam, ale nie było to takie proste. Jak tu pocieszyć wdowę? No ale napisałam. Przyszła potem pani, która straciła męża, a miała czworo czy pięcioro dzieci i powiedziała, że bardzo jej pomogłam tą piosenką. Nosi ona tytuł „Nasi nieśmiertelni” i mówi, że się kiedyś spotkamy. Nadzieja, która jest w tym tekście, pociesza tych, którzy stracili bliskich. Czasem piszę też piosenki dla moich bliskich. Mam przyjaciółkę, która miała trudne dzieciństwo. I postanowiłam napisać dla niej piosenkę. Psycholodzy mówią, żeby wziąć zdjęcie ojca lub matki i wygarnąć wszystkie pretensje. A ja dodaję do tego, że trzeba tej osobie przebaczyć. Bo to właśnie przebaczenie jest gwarancją, że ta trauma się skończy. Napisałam też piosenkę dla mojej córki, która jako dwunastoletnia dziewczynka pomogła mi odzwyczaić się od palenia papierosów. Ten utwór mówi, by słuchać swoich dzieci, bo są czyste i nieskażone. Pierwszą piosenką, która promowała Pani nowy album „Przytul”, była „Kołysanka dla Oksanki”. Jak powstała? Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, pokazywali często w telewizji taką zapłakaną buzię dziewczynki. Wtedy cała płyta była właściwie już gotowa. Napisałam nawet odezwę do Putina, w której zwracam się do małego Wowy, żeby się opamiętał. Bardzo się to ludziom spodobało. Myślałam więc, że dam sobie już spokój z tą wojną. Ale ta dziewczynka nie dawała mi spokoju. Dlatego napisałam tę piosenkę. Naszą odpowiedzią na zło, jakim jest choćby ta wojna, powinna być miłość. Śpiewa Pani o niej w utworze „Miłość siłę ma”. To właściwie jest modlitwa o miłość. O miłość trzeba się modlić? Ta miłość teraz powinna być ogromna, by przeciwstawić się ogromnej nienawiści. Kiedy się widzi to morze zła, jakim jest wojna, trudno o taką miłość. Dlatego trzeba prosić o miłość Boga, który jest przecież miłością. Ludzie różnie rozumieją dziś miłość. A Pani? Przede wszystkim jest tolerancją. Dawaniem wolności drugiemu człowiekowi. Miłość nie krępuje, tylko wyzwala. Jeśli ktoś nam bliski ma jakąś pasję, to nie powinniśmy zabierać mu tej pasji w imię miłości. Kiedyś na „Malinowej” zaśpiewałam: „W imię miłości wybaczam/ W imię miłości odchodzę/ W imię miłości wracam”. Bo czasem dla miłości trzeba nawet odejść. Jeśli się kogoś kocha, a tej osobie ktoś inny daje szczęście, to w imię miłości trzeba wtedy odejść. Mam takiego wspaniałego bioenergoterapeutę, który mi powiedział: „W miłości najważniejszy jest dystans i szacunek”. „Jak to w łóżku dystans?” – pomyślałam. A tu okazuje się, że ten dystans polega na tym, by nie oblepiać kogoś sobą, ale szanować to, czego on chce i pragnie. Dać mu wolność. To jest bardzo ważne. W piosence „Miłość siłę ma” śpiewa Pani: „Raz jeden nie potępiać innych ludzi”. Na tym też polega miłość? W 2020 roku udało mi się wygrać Opole piosenką „Niech minie złość”. To był swego rodzaju protest-song – i wtedy od dłuższego czasu chciałam napisać taki utwór. Ale nie bardzo mi wychodziło. W pewnym momencie wymyśliłam jednak linijkę: „Nie chcę nikogo oceniać/ wszystkiego o nim nie wiem/ wolę pochylić się nad kimś/ niż rzucić w niego kamieniem”. Inspiracja przyszła oczywiście z Pisma Świętego: „Niech ten, kto jest bez winy, pierwszy rzuci kamieniem”. Tak to już jest: bardzo łatwo sądzimy po pozorach i przyklejamy etykietki. A tymczasem ktoś jest chory albo kogoś stracił – dlatego jest agresywny. Mój bioenergoterapeuta mówi, że jeśli ktoś nas atakuje, to znaczy, że chce od nas pobrać energię. Trzeba się wtedy nad tym pochylić, a nie powiedzieć „A to jest bandyta”. To samo teraz z Putinem. Kiedyś zadałam sobie pytanie: „Czy Bóg wybaczy Putinowi?”. I odpowiedź jest tylko jedna: tak – wybaczy. To jest niesamowite w chrześcijaństwie. W piosence „Trzy siostry” śpiewa Pani o chrześcijańskich cnotach: wierze, nadziei i miłości. Trudno żyć według tych zasad? Czy trudno? Trzeba o nich pamiętać. Bo tak, jak tam napisałam: „Trzy siostry nam pomogą/ Wiara, nadzieja, miłość”. Najważniejsza wydaje mi się nadzieja. Szczególnie, kiedy się upada. Bo to nadzieja rodzi miłość, a wiara to sens nadziei. To pomaga nam w życiu. Ja wierzę w proste zasady. Choćby w to, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To mi się często sprawdza. Gdzieś tam są boskie plany, o których my nie wiemy. Najgorzej, jak człowiek się załamie. „Nigdy się nie poddaj gorzkim myślom” – śpiewam. I trzeba o tym pamiętać. W pandemii zaczęły się szerzyć różne złe rzeczy. Alkoholizm, depresje. Ale wtedy też ludzie brali częściej zwierzęta ze schroniska. Bo poznali, na czym polega bliskość z drugą istotą. To wszystko trzeba przerabiać w sobie w myśl zasady, która każe nam widzieć szklankę do połowy pełną, a nie pustą. No właśnie: o tym, że spokój i szczęście daje nam przede wszystkim inny człowiek, śpiewa Pani w „Z tobą” i „Porozmawiajmy”. Dlaczego tak się dzieje, że potrzebujemy drugiej osoby? Bo potrzebujemy odbicia naszych myśli i uczuć. Żywej energii i żywej istoty. Kiedyś miałam sunię, która mieszkała ze mną, a nawet jeździła ze mną na koncerty. I kiedy odchodziła, wróciłam do domu, zobaczyłam te swoje piękne meble i pomyślałam: „Po co mi to wszystko, kiedy jej tutaj nie ma?”. I wróciłam do szpitala, by być z nią w jej ostatnich chwilach. Stąd powstała też piosenka „Weź psa” na „Jesiennej”. W ostatnim utworze z tej płyty śpiewam: „Nawet jeżeli będziesz bogaty/ I kolor życia miał złotosrebrny/ nic ci to nie da/ szczęście cię minie/ jeśli nie będziesz czuł się potrzebny”. Człowiek musi mieć kogoś, kim się będzie opiekował i kogo będzie chronił. Kogoś, kto wymaga naszej miłości. Wtedy będzie czuł, że jego życie ma sens. Śpiewa Pani też o nieoczywistej miłości w piosence „Marzenia”, która opisuje kogoś, kto kocha drugą osobę, ale ukrywa tę miłość. Skąd taki pomysł? Kiedyś wyobraziłam sobie pracę w korporacji, gdzie ludzie zasuwają od rana do wieczora jak mrówki. Jakiś pan podoba się jakiejś pani, ale ona nie śmie mu o tym powiedzieć, bo tak wszyscy są tam zabiegani. Ona nie chce, by on się dowiedział, co ona czuje. Nie chce, by zobaczył w jej oczach niepokój. Nie chce burzyć bowiem jego życia. Dlaczego tak się dzieje? Bo często boimy się miłości. Zwłaszcza kobiety. Boimy się powiedzieć: „Hej, może się spotkamy po pracy?”. Marzenia są potrzebne, ale czasem trzeba podjeść do tego drugiego człowieka i powiedzieć mu, co czujemy. Tymczasem boimy się odrzucenia. Co zrobić, by to przezwyciężyć? Trzeba siebie zaakceptować. Ja się pogodziłam z samą sobą i mam obecnie do siebie większą miłość, niż kiedy byłam młoda. O dziwo, teraz bardziej siebie lubię. Ale wiem, że kobiety często nie potrafią siebie pokochać. Czują się stare i niepotrzebne. Nawet trzydziestolatki. Dlatego początkiem wszelkich zmian jest pokochanie samego siebie. To też jest z Pisma Świętego. Przecież tam Jezus mówi: „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Jeśli ktoś siebie nie kocha, to powstają z tego różne kompleksy i choroby. Marilyn Monroe nie kochała siebie – i jak skończyła? Złe traktowanie w dzieciństwie sprawia, że nie potrafimy polubić siebie. A to jest bardzo ważne. Dlatego często na koncertach mówię: „Bardzo proszę od jutra co rano stajemy przed lustrem, wypowiadamy swoje imię i mówimy: kocham cię”. To bardzo trudne. Zwłaszcza kiedy ma się ileś tam lat. Ale warto spróbować. W piosence „Porozmawiajmy” śpiewa Pani o wybaczeniu, na które musimy się zdobyć, by pokochać siebie i drugą osobę. Dlaczego tak trudno się nam na to zdobyć? Bo trzeba przeskoczyć samego siebie. Kiedy ktoś nam zawinił, najchętniej dałoby mu się w ryj. Tymczasem jak to Indianie mówią, żeby kogoś dobrze poznać, trzeba wejść w jego mokasyny i przejść w nich kilkaset mil. Zło trzeba dobrem zwyciężać. Kiedy podejdziemy do kogoś i powiemy „wybacz mi”, to ten ktoś na pewno powie: „to ty mi powinnaś wybaczyć”. Dobrze więc jest też zadbać o to, by nam wybaczono. Tak. To daje spokój i pewność, że zło zostało zlikwidowane. Mówiliśmy, że źródłem miłości jest Bóg. Zwraca się Pani do Niego w piosence „Daleko stąd”: „Moja dusza marzy, by spotkać Go”. Skąd u Pani tak głęboka wiara? Moja babcia, która była bardzo mądrą kobietą, zaprowadziła mnie, kiedy miałam niespełna trzy lata, do kościoła. Ja byłam dzieckiem niesfornym, bo nie bardzo się mną zajmowano. Było tuż po wojnie i wielka bieda, tata chorował, a mama ciągle pracowała. Wszyscy myśleli więc, że ja rozsadzę ten kościół. Babcia się jednak uparła i wzięła mnie. A ja wdrapałam się w tym kościele na schodki od ambony i... zamarłam w zachwycie. To był początek mojej wiary, ale też początek mojej miłości do teatru. Bo pojawiła się we mnie fascynacja światem, który jest piękny, uporządkowany i uduchowiony. Potem oczywiście różnie bywało. W pewnym momencie życia zaczęłam się borykać z uzależnieniem. Nie chciałam nigdzie pójść się leczyć, ale modliłam się bardzo gorąco. I w pewnym momencie zostało mi to odjęte. To był cud. Skoro go doznałam, muszę się nim dzielić z innymi – i wszystkim „polecać” Pana Boga. Bo On może naprawdę bardzo pomóc. Zresztą wiele innych osób to potwierdza. Śpiewa Pani: „W moim sercu jest u siebie/ Tu Jego dom”. To znaczy, że musimy szukać Boga w sobie? Tak. Jeśli nie mamy Boga w sercu, to nie mamy gdzie Go szukać. Wtedy tak, jakby Go nie było. To jest ta rewolucja chrystusowa. W Starym Testamencie Bóg był surowy i każący. A od czasów Chrystusa jest miłością. I ta miłość jest we mnie. Jeśli tak jest – to ja też jestem kimś innym i postępuję inaczej – według zasad miłości. Oczywiście to jest nieustanna walka. Żeby być dobrym, trzeba być silnym. Puentą całej płyty jest utwór „Sen”, gdzie śpiewa Pani: „Tam nie ma zła/ Tam dobro jest/ I wieczny dzień”. Tak będzie w niebie? Mam nadzieję. W to wierzę. Wszyscy tego chcemy. Przecież ta dobra energia, którą mamy w sobie, nie może tak gdzieś zniknąć z chwilą naszej śmierci. Tylko przechodzi w coś innego. Chciałabym, żebyśmy w tym innym wymiarze mogli się spotkać – z Bogiem, ale też z naszymi bliskimi, którzy odeszli przed nami. Jako dusze. Tak, jak śpiewam w tej piosence: idę tam i inni ze mną idą. Bo tam jest dobro. Oczywiście trzeba sobie na to zasłużyć. Dlatego dobrze jest być dobrym. Ja nie twierdzę, że jestem znowu taka dobra. Ale staram się i pracuję nad tym. Taka korekta siebie na co dzień jest niezbędna. Bo jeśli człowiek daje innym miłość, to jest szczęśliwy. I wtedy po ulicy chodzą uśmiechnięci ludzie. To jest obopólna korzyść.

są ludzie są serca tekst